10/10/2025
Na tydzień przed premierą swoim nowym dziełem podzielił się ze mną zespół Iron Head. Ten sam Iron Head, który znienacka i bez większego ostrzeżenia zaatakował w 2022 szalenie udanym albumem “Dzień za Dniem” i rozpoczął swój dumny marsz na szczyty. Co prawda do wierzchołka wiedzie droga kręta i trudna, a porywczy wiatr i śnieg sprawy nie ułatwiają, ale Kolbuszowsko-Krakowska grupa nic sobie z tego nie robi. “Teraz albo Nigdy” jest tego doskonałym potwierdzeniem.
Na początek trochę prywaty: tak się złożyło, że moje drogi z Iron Head przecięły się twórczo, czego efektem jest numer “Bezkresny Sen”, do którego napisałem tekst. Przeleżał on w szufladzie dobrych kilka lat, ale w końcu znalazł swoje miejsce, z czego jestem bardziej niż dumny. Czy jestem więc w stanie podejść w jakikolwiek sposób obiektywnie do nowego materiału tej ekipy? Pewnie nie, ale że recenzje są zwykle subiektywnym spojrzeniem na temat, nie ma co specjalnie się o to spierać.
Iron Head jest bardzo charakterystyczną hybrydą muzyczną, co z marszu czyni ich dość unikatowym tworem. W pracy gitar staroszkolne patenty a’la Murray / Smith kotłują się z metalcore’owymi zagrywkami i thrashowym sześćsetsześćdziesiątszóstkowaniem, czasami zabłądzając w swojej intensyfikacji w rejony okupowane od dawna przez takich specjalistów jak Herman Li czy Luca Turilli. Perkusista z kolei z urokiem sadystycznego fetyszysty znęca się nad podwójną stopą, dokładając do tego Lombardowskie przejścia. Od czasu do czasu też zablastuje, co przy dość melodyjnym charakterze całości, tworzy fajne i ciekawie brzmiące kontrasty - Gene Hoglan byłby dumny! Bas jest tu natomiast bardzo sensownym pomostem między szalejącymi gitarami a jeszcze bardziej szalejącą perkusją - operująca nim Sylwia jest trochę jak nauczycielka próbująca rozdzielić trzech klasowych chuliganów, którzy przez 37 minut okładają się pięściami niemal non-stop. Wokale, tak jak w przypadku debiutu, rozłożone są mniej więcej po pół: między growlująco-charczącego wokalistę a zadziornie śpiewającą wokalistkę. Tomek wyrzuca te bardziej agresywne wersy, Weronika z kolei z godnym podziwu urokiem szaleje na tle intensywnego podkładu. Tak naprawdę, jestem pod dużym wrażeniem tych damskich linii wokalnych - niektóre rozwiązania harmoniczne bywają zaskakujące, a same linie noszą nierzadko znamiona brawurowych. W porównaniu do debiutu, Wera zaliczyła poważny progres a jej twórcza samoświadomość na tym albumie jest naprawdę godna podziwu.
Same kawałki to w większości samonośne hiciory - “Jedna Chwila”, “Karawana Jedzie Dalej”, “Bezkresny Sen”, “Nasz Każdy Krzyk” czy “Pierwszy do Stracenia” po obdarciu z metalowej skóry, miałyby szansę narobić sporo zamieszania na niejednej, komercyjnie sprofilowanej, liście przebojów. I nie jest to w żaden sposób zarzut! Bardzo podoba mi się też płaczliwa ballada “Każdy Oddech, Każda Chwila”, która w swoim finale przeobraża się, na Maidenową modłę, w intensywny przegląd całkiem melodyjnych riffów. Tekstowo Iron Head funduje nam socjalną psychoterapię w czasie rzeczywistym: dostaje się korporacjom, szefom wszystkich szefów i internetowym hejterom, mamy intensywne i pogmatwane rozmówki damsko-męskie oraz rys psychologiczny partnerów tkwiących w patologicznych związkach. Żeby nie było tak różowo, nie do końca kupuję utyskiwania muzyków na swój los w numerze tytułowym, choć z drugiej strony całość wciąż mieści się w konwencji “wszyscy przeciwko wszystkim”. Nie bardzo też podoba mi się zakończenie albumu w postaci trochę zagonionego i przekrzyczanego “Spal Te Mosty” - rozumiem, że chodziło o mocny i dobitny w swojej formule protest-song, ale mam wrażenie że tak dobry album można było finiszować w nieco bardziej podniosłym stylu. Ale może się czepiam?
Dodam jeszcze że całość jest bardzo solidnie wyprodukowana: mięsiście ale selektywnie, nowocześnie ale z szacunkiem do wcześniejszych dobrodziejstw technologii studyjnej. Nie ma się do czego przyczepić, po prostu.
Konkludując: Iron Head powoli ale konsekwentnie wspina się na nowoczesno-metalowy Olimp. Są w tej swojej wspinaczce bezczelni, nonszalanccy ale zarazem szczerzy i urzekający. Bezlitośnie śmieją się w twarz metalowym ortodoksom, pozdrawiając ich dumnie środkowym palcem. Druga płyta w dyskografii może im tylko pomóc w dotarciu do celu, bo z sami wiecie czym w sami wiecie czym, przebija i tak solidny i wciąż dobrze radzący sobie debiut. Mało tego, mam wrażenie że zostawia też daleko w tyle jakąkolwiek melodyjno-metalową produkcję z rodzimego podwórka która wyszła na przestrzeni ostatnich kilku lat. Chapeu Bas, Iron Head!